Dzień flagi

03 maj 2013

Z pewnym podziwem patrzę czasem na ludzi, którzy ubrani w kolory narodowe, wymalowani, ozdobieni, rozśpiewani, maszerują na stadion, by dopingować swoją drużynę. Inni, niekiedy równocześnie na całym świecie, wywieszają w oknach, ogrodach, na samochodach narodowe flagi. Łączą się i wspierają nawzajem przez te zewnętrzne znaki.

To tylko sport, ktoś powie. Ja jeszcze pamiętam czasy, gdy za niezwinięcie flagi po 1 maja groziły jakieś konsekwencje. Wtedy już niezbyt poważne, ale kilka lat wcześniej można było za to nawet posiedzieć. Bywały bitwy, w których żołnierze oddawali życie tylko po to, by podtrzymać upadający sztandar lub zatknąć chorągiew na przyczółku nieprzyjaciela. Inni patrioci owinięci flagami ginęli na barykadach i manifestacjach.

Nie jestem akurat aż tak bardzo przywiązany do czerwieni i bieli. Do innych kolorów też nie. Cenię sobie kulturę i historię kraju, z którego się wywodzę i którego językiem ciągle najchętniej się posługuję, ale nie bardzo czuję konieczność manifestowania swojej przynależności narodowej. Moja rzeczpospolita jest w niebie. A jaka jest jej flaga?

Znane mi są historie wojenne związane ze znakami. W czasie bitwy Austriaków z Rosjanami na obrzeżu jednego z frontów I wojny światowej dwóch żołnierzy unikało walki i rozpoznali się po znaczku krzyża w koronie. Pewien brat, w obozie w czasie II wojny, gwizdał melodię „O, pielgrzymie, dokąd śpieszysz” i obserwował reakcję nowo przybyłych więźniów. Skontaktował się w ten sposób z kilkoma innymi wierzącymi. A w naszych czasach?

Nie lubię obnosić się ze swoim chrześcijaństwem. Nie noszę krzyżyków, gwiazdek, znaczków w klapie, nie mam rybki na samochodzie ani nawet wersetu na koszulce. Jaka jest więc moja flaga, która pozwalałaby mi udzielać wsparcia innym wierzącym oraz świadczyć, że jestem za Jezusem, że „kibicuję” Jego drużynie?

Piotra zdradziła mowa (Mat. 26:73).

Chciałbym, żeby i mnie zdradzał „galilejski akcent”. Różnie może się to przejawiać. Zaczynam od mieszkania, w którym widać na półce szeregi Biblii, na ścianach jakieś wersety, znaki zainteresowania niebem. Potem idą listy. Nawet na te kierowane do niewierzących przyjaciół staram się naklejać „znaczek” niebiańskiej rzeczpospolitej. To może być życzenie błogosławieństwa, uwielbienie Boga, jakieś odwołanie do Biblii. Dalej – rozmowy. Nie lubię nikogo „ewangelizować” w stylu: „Poznałeś już osobiście Jezusa?”. Ale chciałbym być świadectwem Bożej łaski, by ludzie, słysząc moją mowę, widzieli na czole odcisk Bożego imienia. Górnolotne marzenia? Może tak, ale takie właśnie mam.

No i flaga najważniejsza – postępowanie. Czułbym się niezręcznie, gdyby ktoś powiedział o mnie: „to dobry człowiek”. Nikt nie jest dobry, tylko Ojciec w niebie. Ale mam kolejne górnolotne marzenie, żeby zasłużyć sobie w życiu na stwierdzenie: Nie znajdziemy przeciwko temu Danielowi żadnej przyczyny, chyba żebyśmy co znaleźli przeciwko niemu w zakonie Boga jego (Dan. 6:5).

I jeszcze jedno. Łatwo jest nosić narodowe barwy nieba, gdy stawką jest kibicowanie swojej wyznaniowej „drużynie”. Ale czy gotów byłbym pójść do więzienia albo cierpieć za swój „galilejski akcent”, za „niebieskie” barwy życia? Znałem ludzi, którym wybito zęby za to, że używali słowa „Bóg”. Czy wtedy też ozdabiałbym moje e-maile „niebieskimi” znaczkami? Tego nie wiem, bo nigdy nie sprawdziłem się w trudnej sytuacji.

Wiem jednak, że warto czasami obchodzić dzień „niebieskiej” flagi. Przypominać sobie, że jest ona ważna i że noszenie narodowych barw Królestwa Niebios jest zaszczytnym przywilejem naśladowcy Jezusa, póki jest pielgrzymem w obcych krajach, w oczekiwaniu na wielki dzień, gdy narody będą szukać korzenia Isajego, który załopocze jako sztandar ludów; a miejsce jego pobytu będzie sławne (Izaj. 11:10).

Podobne tamatycznie



© | ePatmos.pl