Zaraz wychodzę. Ale zanim to zrobię, zapiszę myśli, które się pojawiły przed założeniem szalika.
Kiedy byłam w liceum, w moim sporym mieście działała jedna jedyna kawiarnia, Ewa. Uczennicom nie wolno było bywać w żadnym lokalu, i słusznie, bo wśród lokali dominowały „mordownie”. Trójki klasowe rodziców pilnowały „moralności” nastolatek. W Ewie byłam na lodach może raz, kawy prawdziwej jako nastolatka chyba nie piłam.
Bywało się w domach, jadało się proste desery, a rozmowy – nawet całe młodzieńcze debaty „kocha, nie kocha” – toczyło się na spacerach po lesie, który jeszcze wtedy był bezpiecznym lasem, na działkowych alejkach, nad rzeką.
Nie chodziło się do restauracji nie tyle z tego powodu, że „nie wypada braciom”, siostrom tym bardziej, ale może bardziej dlatego, że tych restauracji nie było, a ta jedna „porządna” była poza zasięgiem finansowym.
Dzisiaj wolę spotkać się z zaprzyjaźnioną koleżanką w nowej, ładnej kawiarence niż w domu. Raczej nikt się nie przysiądzie, nie zadzwoni sprzątaczka, konserwator, ktoś w pilnej sprawie, co jak wiadomo zwykle wtedy się zdarza, gdy jest potrzeba spokojnej, domowej rozmowy. Telefony wyłączymy, nikt nie będzie przeszkadzał w ważnym czy po prostu miłym spotkaniu.
Słyszę z tyłu głowy dość mocny głos: “Czy Pan Jezus chodziłby po kawiarniach”?
Nie wiem. Wykorzystywał każdą okazję, by rozmawiać, pouczać, pocieszać.
Inne czasy. Inne potrzeby. Inne możliwości.
A te współczesne nie zawsze są gorsze, płytsze i niewłaściwe.
© | ePatmos.pl